Jak zdobyć Kilimandżaro?
Zdjęcia ośnieżonej góry wyrastającej z tropikalnego afrykańskiego lasu widział prawie każdy. Kilimandżaro – Dach Afryki góra, której zdobycie to marzenie wielu osób, nasze także.
Covid po raz kolejny poprzestawiał nasze plany. Państwa Europy prześcigały się w obostrzeniach. W tym czasie Kenia i Tanzania chętnie przyjmowały turystów. Leżenie na plaży pod palmą to nie dla nas, więc wybór szybko padł na Kilimandżaro.
Zanim jednak rozpocznę opis naszej przygody, chcę zaznaczyć, że Kilimandżaro nie jest górą dla każdego. Nie wystarczy mieć dobrą kondycję. Trzeba przede wszystkim bardzo chcieć na nią wejść, być dobrze przygotowanym i mieć świadomość, że nie będzie łatwo. Masyw ma prawie 6000 m n.p.m. i choroba wysokościowa prawie na pewno da o sobie znać.
O tym co nam się przytrafiło, z czym mieliśmy największe problemy, co trzeba zabrać a w co się ubrać, i na koniec, ile to wszystko kosztuje, będzie dalej.
Prawie wszyscy zaczynają od czytania relacji z wypraw innych i to oczywiście jest jak najbardziej pożądane. Problem pojawia się w momencie, gdy te relacje bardzo się od siebie różnią. Jedni straszą, inni chwalą się, że to bułka z masłem. Ja będę pisał z perspektywy osoby, która nigdy nie wchodziła powyżej 3800 m, ale z drugiej strony jest aktywna fizyczne, systematycznie biega, pływa i ćwiczy. Było ciężko, ale daliśmy radę 🙂
Co zabrać ?
Zacznę od naszych wpadek.
- dron -niepotrzebna zabawka, na którą nie było czasu, a zmęczenie odebrało resztę ochoty. Myślę, że podobnie będzie jeśli zabierzecie lustrzankę z teleobiektywem.
- kije starej generacji – były ciężkie
- słabej jakości czołówka – zawodziła w czasie ataku szczytowego
- zabranie napoju do camel baga na atak szczytowy- zamarznięta rurka uniemożliwiła picie
Co zdało egzamin.
- ciepła zimowa kurtka, spodnie i rękawice – było naprawdę zimno
- camel bag (torba na napoje z rurką i ustnikiem) – nie będzie czasu na wyciąganie termosu
- raczki/raki na buty – szliśmy po opadach śniegu i na górze było ślisko
- materace zamiast karimaty, ponieważ lepiej izolowały i dawały większy komfort na nierównym podłożu.
- ciepłe śpiwory do -15ºC typu mumia bo w nocy jest zimno (słowo zimno to słowo klucz przy kompletowaniu ubioru na atak szczytowy 🙂
- duża torba zamiast plecaka. Tragarze (porterzy) niosą nasze bagaże w jutowych workach.
- „Travel John” o którym piszę poniżej i sugeruje wszystkim dziewczynom, żeby wyGooglowały sobie tę nazwę.
- kominiarka osłaniająca twarz
- wydrukowanie informacji na temat lotu -czasami był to jedyny dokument, jakiego od nas oczekiwano.
Kiedy jechać?
Najlepszy okres to pora sucha, czyli od stycznia do marca i od czerwca do września. My byliśmy w lutym i trafiliśmy na dwa dni deszczowe. Niestety wybranie pory suchej nie wyklucza deszczu każdego dnia i śnieżycy na szczycie.
W co się spakować?
Przede wszystkim mały plecak około 20l, do którego spakujecie napoje, słodycze, odzież na zmianę i inne drobiazgi. Ponieważ tragarze będą nieśli wasz podstawowy bagaż w jutowym worku, zdecydowanie lepszym rozwiązaniem będzie duża torba, najlepiej z nieprzemakalnego materiału, niż często sugerowany w przewodnikach duży plecak. Przepakowywanie się w małym namiociku i upychanie się do plecaka jest bardzo uciążliwe.
Co jeść?
Podstawowe posiłki wniesie i przygotuje tanzańska obsługa. Nasze jedzenie było proste, ale smaczne. Podstawowe produkty to kluski, ryż i chleb. Nie brakowało tostów, owoców, mięsa. Wegetarianki nie były poszkodowane 🙂 Byliśmy pod wrażeniem zdolności kucharza, który starał się jak mógł pomimo bardzo trudnych warunków. Ze sobą musicie zabrać przekąski na drogę. Nam najlepiej zdawały egzamin batony na bazie orzechów i nasion oraz suszone owoce.
Co pić?
Pobudkę „Ginger tea!” (Herbata imbirowa!) codziennie o 6.00 zapamiętacie na pewno na długo po wyprawie. Otworzycie namiot lekko nieprzytomni, wokół będzie jeszcze mrok i dostaniecie kubek okropnie gorącego i szczypiącego w język napoju. Na prawdę warto go wypić i to na ciepło. Imbir zapobiega nudnością i jest orzeźwiający. Do termosów i camel bagów dostaniecie wodę. Warto do niej wrzucić musującą tabletkę z mikroelementami, potasem i magnezem, które traci się w trakcie wysiłku szybciej niż zwykle.
Chłód
Słowo „zimno” będzie przewijać się tu wielokrotnie. Temperatury ujemne w nocy pojawiają się już powyżej 3500m. Na szczycie mieliśmy minus 11 ºC i porywisty wiatr. W rezultacie uczucie chłodu towarzyszyło nam już od drugiego dnia wyprawy. Pamiętajcie, że w przeciwieństwie do typowego trekingu poruszać się będziecie bardzo wolno i tym samym trudno będzie o rozgrzanie się w trakcie wysiłku. Pozostają ciepłe płyny, ogrzewacze chemiczne i przede wszystkim ciepła odzież.
Sikanie
Pozwolę sobie poświęcić tej czynności fizjologicznej cały akapit, ponieważ przy zdobywaniu wysokich gór jest bardzo istotna. Przede wszystkim trzeba ją odczarować. Sikają wszyscy i to często! Duża ilość płynów, którą musicie wypić, być może leki moczopędne jak Diuramid i chłód powodują, że oddawanie moczu jest uciążliwe. Na WC możecie liczyć tylko w niższych partiach góry i na terenie obozu. Trzeba korzystać z naturalnych ukształtowań terenu, bo roślinność w wyższych partiach jest skromna. Żeby być bardziej dosadnym, napisze, że powyżej 4000 m ważniejsze będzie, żeby „po” mieć suche buty i spodnie niż to, co kto widzi 🙂
Na pocieszenie dodam, że z tym samym problemem zmagać się będą wszyscy, a temat sikania stanie się tak samo ważny w rozmowach jak to, co jest do jedzenia, czy jak kto spał. Wielokrotnie słyszeliśmy od tanzańskich przewodników po polsku „pijemy, pijemy … sikamy, sikamy”. Dodatkowym wyzwaniem jest ostatnia bardzo chłodna noc przed atakiem szczytowym. Jest okazja do opanowania sztuki oddawania moczu w namiocie. Panom wystarczy butelka, paniom polecam Travel John.
Jak się zabezpieczyć przed deszczem?
Prawdopodobnie nie ominą was opady. Perspektywa wyciągania z torby mokrych ubrań i zakładania ich na siebie jest mocno przytłaczająca. My pakowaliśmy ubrania w torby foliowe, a te upychali w torby wodoodporne i dopiero wkładali do głównego bagażu. Regułą jest odłożenie kompletu bielizny, skarpet, ubrań i butów na atak szczytowy tak, żeby mieć pewność założenia suchej odzieży. Z pewnością musicie się zaopatrzyć w pokrowce na plecaki i torby oraz cienką pelerynę przeciw deszczową
W co się ubrać?
To temat rzeka, któremu żaden opis nie jest w stanie sprostać. Na dole jest ciepło, często mokro, wystarczą krótkie spodnie i T-shirt. Wspinając się w górę, jest coraz zimniej, a do tego dochodzą wahania pogody, zmiana nasłonecznienia i różny poziom wysiłku. Czasami trzeba się przebierać kilka razy dziennie. Egzamin zdaje tylko odzież syntetyczna, która szybko schnie, nie trzyma potu i jest lekka. Dobrym rozwiązaniem na wyższe partie są spodnie z materiału typu gore tex.
Dla przybliżenia tematu napiszę, że ostatniej nocy spałem w dwóch parach odzieży termicznej zarówno powyżej jak i poniżej pasa 🙂 spodniach narciarskich, skarpetach z wełny merynosa, ciepłym soft-shellu, czapce i rękawicach narciarskich. Kurtkę puchówkę założyłem dopiero po wyjściu ze śpiwora i to tylko dlatego, że się nie mieściła do niego.
Buty
To jedna z najważniejszych części ekwipunku. Muszą być przede wszystkim wygodne. Regułą jest kupowanie nieco za dużych butów, by zmieściły opuchniętą stopę w grubej skarpecie. Wystarczą buty typu trek niskie i wysokie na atak szczytowy. Kasia zaopatrzyła się w druga parę bardzo lekkich niskich treków, co ułatwiło jej zejście i zabezpieczyło przed otarciami. Z sandałów i klapek niewielki pożytek.
Choroba wysokościowa
Grono ludzi wchodzących na Kilimandżaro, którzy mieli doświadczenie z górami powyżej 5000m jest bardzo małe. Dla większości jest to tak jak dla nas, pierwsza duża góra. I tak naprawdę dopiero powyżej 4000m dowiecie się jak bardzo choroba wysokościowa da wam się we znaki. Typowe objawy to ból i zawroty głowy, nudności, wymioty, biegunka, bezsenność. Podstawowym sposobem na radzenie sobie z nią jest powolne zwiększanie wysokości.
Hasło „pole, pole..” (wolno, wolno..) usłyszycie dziesiątki czy nawet setki razy. Picie bardzo dużej ilości płynów – 4 do 5 l na dobę. Pomagają leki moczopędne jak Diuramid (acetazolamid) w dawce do 1000mg (4 tabl), głębokie spokojne oddechy, herbata z imbirem. Leki przeciwzapalne i przeciwbólowe. Najskuteczniejszym sposobem walki z objawami jest zejście niżej.
Więcej o chorobie wysokościowej w osobnym poście tutaj.
Leki
Nasz lekospis był bardzo krótki. W obawie przed narastającym bólem głowy zaczęliśmy brać 1 tabl. Diuramidu 250mg na wieczór przez 3 dni do ataku szczytowego i 5mg Zolpidemu – dość krótko działającego leku nasennego. (branie leków nasennych długo działających jest zdecydowanym błędem, ponieważ obniżają wydolność oddechową) Rano tabletka przeciw bólowa i w drogę!
Komunikacja i elektronika:
W trakcie podchodzenia często jest zasięg sieci komórkowej. Połączenia są drogie, ale nie zaporowo. Bateria w komórce nie wytrzyma tygodnia szczególnie na mrozie. Pozostaje więc zabranie power-banka lub wyłączenie komórki. Warto mieć sprawną komórkę przy zejściu, bo przy bramie wyjściowej jest WiFi. Elektronikę trzeba trzymać w wyższych obozach w śpiworze. Nasza kamera zamarzła w czasie ataku szczytowego, na szczęście aparat wytrzymał.
Co musisz mieć!
- ciepłą kurtkę najlepiej puchową i ciepłe spodnie np. narciarskie
- bieliznę termoaktywną ciepłą i lżejszą
- buty treki niskie i wysokie
- krem z filtrem 50+
- rękawiczki cienkie (np.polar) i grube
- dobrej jakości okulary przeciw słoneczne
- lampkę czołówkę
- śpiwór typu mumia do – 15ºC
- kurtkę z membraną i pelerynę przeciwdeszczową
- ciepłą czapkę, ciepły polar, spodnie trekowe
- plecak podręczny-20l i dużą torbę dla tragarzy (max 16kg)
- materac turystyczny lub karimatę
- drobne przekąski na drogę; batony, suszone owoce itp.
Co powinieneś mieć
- camel bag 2,0 l i termos 0,7 l
- chusteczki nawilżone (używaliśmy dużego rozmiaru dla seniorów)
- tabletki musujące do wody
- raczki na buty
- kije trekingowe
- preparaty na komary
- opatrunki na otarcia
- stopery do uszu
- leki:, p.bólowe, p.biegunkowe, p.wymiotne, nasenne, Diuramid
- żółtą książeczkę potwierdzającą szczepienia na żółtą febrę – nam nikt jej nie sprawdzał.
Co się nam przydało?
- latarka breloczek
- Travel John (turystyczny pisuar)
- kominiarka zasłaniająca twarz
- aparat fotograficzny typu kompakt
Nasza wyprawa.
Wyjazd do Narodowego Parku Kilimandżaro zaczęliśmy niespiesznie. Po obfitym śniadaniu i spakowaniu czekała nas przejażdżka mini busem z hotelu w Moshi do Machame Gate.
Na szczyt Kilimandżaro prowadzi kilka dróg. Jedna z najpopularniejszych to Marangu określana jako Coca-Cola (nazwa sugerująca, że jest łatwa tak naprawdę pochodzi od puszek pozostawianych przez turystów). Turyści śpią na niej w schroniskach. Droga uchodzi za zdecydowanie mniej atrakcyjną od Machame Roud zwanej Whisky (przewodniki nie wskazują na źródłosłów tej nazwy 🙂 O wyborze drogi zdecydował organizator. Przekonaliśmy się bardzo szybko, że Whisky to naprawdę piękny szlak od podnóży, aż do samego szczytu.
Przy Machame Gate 1900m zjedliśmy lunch, obserwowaliśmy zamieszanie towarzyszące pakowaniu bagaży i biurokracji związanej z wejściem do parku. Wszystkie obowiązki organizacyjne były załatwiane przez lokalnego operatora wycieczek. Naszym zadaniem było ubrać się w peleryny, ponieważ Park Kilimandżaro przywitał nas deszczem, i maszerować.
Nasza drużyna składała się z dziewięciu osób i polskiego lidera Sławka. Po przekroczeniu bramy parku urosła o trzydzieści osób – porterów (tragarzy), kucharzy i lokalnych przewodników. W całości naszą ekipę zobaczyliśmy dopiero w przed ostatnim dniu w trakcie pożegnania.
Pierwszy dzień
zakończyło dotarcie do obozu Machame Camp 2980m Droga była bardzo łagodna i niewymagająca, Otaczał nas piękny, gęsty równikowy las przez większość czasu zakrywający niebo. Deszcz nie był w stanie popsuć nam entuzjazmu. Trochę gorzej było gdy okazało się, że nasz namiot przecieka i obudziliśmy się w wilgotnych śpiworach.
Drugi dzień
zaczął się już według schematu, który powtarzał się w kolejnych porankach. Pobudka o 6.00 „Ginger tea!” Dostaliśmy gorący napój o ostrym smaku, z którym mocno zaspani nie bardzo wiedzieliśmy co zrobić. Naszym zadaniem było nie poparzyć się i wypić puki ciepłe. Udało się 🙂 Przebieranie się w małym, ciasnym namiocie jest nie lada wyzwaniem, a pakowanie się w deszczu to już wyższa szkoła jazdy. Śniadanie w namiocie-messie z wygodnymi krzesełkami i stolikami (wielki ukłon w stronę naszej obsługi, która to dla nas dźwigała podobnie jak przenośne WC), przekazanie podstawowego bagażu porterom i w drogę.
Trasa była nieco bardziej stroma i wymagająca niż pierwszego dnia, ale nie brakowało pięknych widoków i roślinności w tym licznych storczyków. Na lunch dotarliśmy do Shira Camp 3840 m. Po południu zostało trochę czasu na krótki spacer do obozu obok i podziwianie okolicy. Tu już wyższej roślinności było bardzo mało, a wiatr dokuczał nam przez cała noc. Z drugiej strony rozgonił chmury i wysuszył śpiwory.
Trzeci dzień
był zdecydowanie bardziej męczący. Pobudka i pakowanie poszły sprawnie, ale żeby dojść na lunch do obozu Lava Tower 4500m, trzeba było się trochę namęczyć. Po raz pierwszy poczuliśmy, że choroba górska to nie przelewki, a ból i zawroty głowy potrafią odebrać wolę walki. W naszej ekipie pojawiły się pierwsze osoby, które jeszcze gorzej tolerowały wysokość. Wypowiedzi typu „Odejdź bo będę rzygać.. ” zagościły w konwersacji grupy. Wejście na 4500m ma charakter aklimatyzacyjny. Na noc zeszliśmy na wysokość 3950m do Barranco Camp co wszystkim poprawiło samopoczucie. Towarzyszyły nam już prawdziwie górskie widoki i ośnieżony szczyt.
Czwarty dzień
rozpoczął się od pokonania dość stromych jak na Kilimandżaro skał, przejścia kilku potoków i widoków na Kili. Droga prowadziła, to w górę, to w dół dodając jeszcze bardziej uroku trasie. Otaczały nas już tylko skały, chmury zostały poniżej i gdyby nie narastające zmęczenie cieszylibyśmy się jeszcze bardziej. Najczęściej patrzyłem na buty osoby idącej przede mną. Skróciłem kroki o połowę, a brak tlenu spowolnił moje ruchy. Po dojściu do obozu Barrafu Camp 4550 m nie czułem łaknienia, wiedziałem tylko, że mam dużo pić no i niestety w związku z tym sikać.
Po posiłku rozeszliśmy się do namiotów bez większego entuzjazmu. Pozostało przygotowanie na atak szczytowy. Zdjęcie ubrań, przepakowanie się i ponowne ubranie okazało się bardzo męczące. W namiocie panował koszmarny bałagan, nad którym nie mogliśmy zapanować. Szukaliśmy kilkakrotnie tej samej rzeczy. Walczyliśmy z zacinającymi się suwakami i na koniec ubrani tak jak w Polsce na bardzo mroźny dzień zawinęliśmy się w śpiwory.
Piaty dzień
zaczął się jeszcze przed północą. „Ginger tea” o 23.00 po kilku godzinach odpoczynku w łopoczącym namiocie był jeszcze trudniejszy do przełknięcia. Z namiotu wyszedłem przymroczony i mocno zdezorientowany. Porywisty wiatr utrudniał najprostsze czynności. Zapakowałem napoje i stawiłem się w grupie osób świecącej na siebie czołówkami. Przewodnik poprosił o pokazanie okularów. Zdjęcie lekkiego plecaka i wydobycie pokrowca było niesamowitym wysiłkiem. Po krótkiej modlitwie zainicjowanej przez przewodnika ruszyliśmy w górę. Krok za krokiem „pole, pole..” (wolno, wolno..)
Po kilku godzinach stawiałem kroki długości stopy. Wiatr momentami był tak silny, że musiałem się zatrzymywać, żeby nie stracić równowagi. Patrzyłem tylko na buty piechura przede mną i skały pod nogami. Krajobraz zaczął się zmieniać. Pojawił się śnieg. Moja czołówka odmówiła posłuszeństwa, ale na szczęście była coraz mniej potrzebna. Kilka razy obróciłem się, żeby zapamiętać widok świetlistego węża utworzonego przez lampy wspinających się pod górę. Coraz bardziej dokuczało zimno.
Kłopoty
Troje z naszej małej grupy zaczęło mieć problemy zdrowotne. Drżenie, zaburzenia świadomości, brak możliwości wykonania najmniejszego ruchu. Słowa otuchy to było za mało. Przewodnicy nieśli ich plecaki, rozcierali ich i dosłownie ciągnęli pod górę. „100% frekwencji na górze..” to było motto naszego lidera. Kryzys minął wraz ze wschodem słońca. Nie tylko zrobiło się cieplej, ale przede wszystkim wiedziałem, że już niedaleko do Stella Point 5756m.
Zdobyliśmy go już w pełnym blasku promieni. Kilka pamiątkowych zdjęć, ciepły napój z termosu, bo rurka do picia w camel bagu zamarzła, i dalej. Pozostało jeszcze ponad godzinę marszu, ale szlak prowadził po płaskim terenie. Wspaniałe widoki nie robiły na mnie żadnego wrażenia. W mojej głowie było tylko zmęczenie. Po ponad siedmiu godzinach od wyjścia z obozu dotarliśmy do Uhuru Peak 5895m – najwyższego punktu masywu Kilimandżaro. Zdjęcia, gratulacje, niewielkie zamieszanie i słowa przewodnika, że schodzimy na dół.
Szczyt
A ja nie mam siły, chce odpocząć, choć zdrowy rozsądek podpowiada, żeby uciekać z tej wysokości. Od kilkudziesięciu minut o więcej tlenu upomina się nie tylko mój mózg, ale także moje serce. Ściskający ból za mostkiem nie chce puścić pomimo tego, że siedzę już bez ruchu od kilku minut. Pada hasło „zakładamy raki”, ale trzeba je wyciągnąć z plecaka i założyć na buty, a to znów wysiłek. Pomaga mi tanzański przewodnik, poprawia po nim kolega z grupy. Korzystając z resztek świadomości, wylewam jeszcze napój, którego i tak nie wypiję z powodu zamarzniętej rurki. Dwa kilogramy lżej.
Schodzimy
Raki dają na śniegu dużo większą stabilność kroków. Jestem zły na siebie, że dopiero teraz je założyłem. W dół nogi idą automatycznie. Rozglądam się, żeby zapamiętać jak najwięcej widoków ale najważniejsze to jak najszybciej zejść na dół. Po dwóch godzinach dolegliwości bólowe mijają.
Trasa zejściowa jest łagodniejsza, ale i tak pojawia się nowy kł必利勁 opot – ból przeciążonych kolan. Widoki są coraz mniej ciekawe, a grunt po ustąpieniu śniegu zamienia się na szutrowy. Jest coraz cieplej. Dokucza nam pragnienie. Jesteśmy kilkanaście godzin w drodze. Naprzeciw nam wychodzą tanzańscy członkowie ekipy z napojami. Cierpliwie czekają, aż wypijemy. A pijemy wolno. Bardzo wolno. W oddali pojawia się obóz.
Dochodzimy do namiotu, zrzucamy kurtki, buty i wchodzimy do śpiwora. I tu film się urywa. Kolejny kontakt z rzeczywistością po trzech godzinach. Wstajemy na lunch. Pojawiają się pierwsze objawy zadowolenia, że się udało. Mnie przytłacza myśl, że trzeba się spakować i iść dalej. Ale trzeba, więc jemy i idziemy. Dochodzimy do High Camp 3950m.
Szósty dzień
to już spokój. Wolniejsze tempo, uśmiechy na twarzy, wymiany spostrzeżeń. Po śniadaniu bardzo miła uroczystość podziękowania naszej tanzańskiej ekipie. Piosenka w suahili o Kilimandżaro, którą wielokrotnie słyszeliśmy „Jumbo, jumbo..” Przekazanie napiwków, pakowanie, plecaki na plecy i w drogę. Droga zejściowa jest mało ciekawa. Cieszymy się, że Whisky była tak malownicza. Po kilku godzinach jesteśmy przy bramie parku gdzie widać już miniwany. Piwo od Sławka, chwila odpoczynku, możliwość kontaktu z bliskimi dzięki WiFi i posiłek w drodze do hotelu.
Tragarze i przewodnicy tanzańscy.
Jestem pod wrażeniem ich zaangażowania, życzliwości i dbałości o „białego turystę”. Dźwigali nie tylko namioty, nasze bagaże i jedzenie, ale także przenośne WC. Nie odstępowali nas na krok na szlaku, czekali cierpliwie, aż odpoczniemy i się spakujemy. Wielokrotnie przynosili zagubione rzeczy i szukali właściciela. Trochę przytłaczała nas świadomość, że robią to za śmiesznie małe dla nas pieniądze. Mile widzianym zwyczajem jest rewanżowanie się napiwkiem osobom, które pomagają przy podchodzeniu czy niosą plecak. Pamiętajcie też, żeby ostatniego dnia zostawić tragarzom niepotrzebny wam już sprzęt.
Bezpieczeństwo
Największym wyzwaniem jest choroba wysokościowa. W czasie wyprawy prawdopodobieństwo jej najgroźniejszych powikłań z obrzękiem mózgu i płuc jest małe. Niedotlenienie bez wątpienia jest groźne dla osób z niewydolnością krążenia czy chorobą płuc. I tu rodzi się pytanie, czy turysta jest właściwą osobą, żeby to ocenić. W trakcie naszego wyjazdu Polskę obiegła informacja o śmierci podróżnika i kajakarza 74-letniego Aleksandra Doby na szycie Kilimandżaro. Nie chcę się przyłączać do licznych spekulacji na temat przyczyny jego śmierci, ale to właśnie takie tragedie uzmysławiają nam powagę problemu.
Tanzania to kraj bardzo biedny. Ryzyko napadu na turystę wydaje się być duże. Nas żadne przykrości tego typu nie spotkały ale poruszaliśmy się tylko w grupie. Mimo że po drogach przejechaliśmy tylko kilkaset kilometrów, dwukrotnie widziałem jak policjanci przyjmują łapówki od kierowców.
O kosztach słów parę:
Wyprawa na Kilimandżaro nie należy do tanich. Organizowanie jej na własną rękę wydaje mi się mało atrakcyjne, a prawie na pewno droższe niż za pośrednictwem biura. Pamiętajcie, że jedziecie do kraju, w którym określenie „negocjacja kwoty” ma zupełnie inny wymiar niż w Europie. A negocjować trzeba wszystko: transport, hotele, posiłki. O wejściu do Parku Narodowego Kilimandżaro bez opłat i wynajęcia lokalnych przewodników i tragarzy nie ma mowy. W naszym przypadku były to trzy osoby na każdego turystę. Podsumowując – porównujemy ofertę biur.
Do typowej opłaty dochodzi jeszcze bilet lotniczy – trudno liczyć na okazyjne ceny jeśli trzeba dolecieć w wybranym terminie, więc wydatek powyżej 3,5 tysiąca jest normą.
Dodatkowymi kosztami będą napiwki dla tragarzy – 180 USD, wiza tanzańska 50USD, obowiązkowe szczepienie przeciw żółtej febrze ok. 200zł.
Dla większości osób będzie to także pierwsza wyprawa w wysokie góry, która łączy się z zakupami ekwipunku, odzieży i dziesiątek drobiazgów. Z pewnością okaże się, że całkowity koszt wyprawy znacząco przez to wzrośnie. Ponieważ na specjalistyczny sprzęt można wydać naprawdę duże kwoty zachęcam do podejścia zdroworozsądkowego. Zacznijcie od sprzętu, który będzie praktyczny, wygodny i nie koniecznie drogi.
Refleksje
Na początek podziękowania dla Ciebie czytelniku, że zostałeś tak długo z moimi wspomnieniami 🙂
Pierwsza uwaga dla wszystkich, którzy wybierają się na Kilimandżaro – podejście jest proste technicznie, ale bardzo wyczerpujące. Nawet osoby o dobrej kondycji mogą mieć z nim kłopot. Nasza grupa zaliczyła „100% frekwencji na szczycie” w dużej mierze dzięki Sławkowi – naszemu liderowi. Z dziewięciu osób trzy miały poważne problemy zdrowotne. Jedną z pierwszych ofiar choroby wysokogórskiej była ratowniczka GOPR 30+. Jednym z większych twardzieli okazał się maratończyk 50+. Jeśli ktoś, podobnie jak my, nie był na takiej wysokości, reakcji organizmu nie sposób przewidzieć. Tego samego dnia co my podchodziła dwudziestu jedno osobowa grupa Rosjan. Szczyt zdobyły tylko trzy osoby.
Z pewnością bardzo ważne jest przygotowanie zarówno kondycyjne jak i sprzętowe. Wydaje mi się, że minimum formy to umiejętność przebiegnięcia 10 km lub porównywalny wysiłek.
Marzenia są po to, żeby je zamieniać na wspomnienia. Nam się udało. Wam życzę powodzenia.
Na oglądanie zdjęć zapraszamy do galerii.
Krótki film z naszej wyprawy znajdziecie tutaj
Wyprawa fajna szkoda tylko że to tak daleko
Jesteście niesamowici! Wleźć na taka górę w waszym wieku. Gratulacje 🙂
Kompletnie nie wiem po co włazić na tak wysoka górę, ryzykować zdrowiem albo nawet życiem. Piękne widoki są w wielu innych miejscach. Czy śmieć Doby to jeszcze mało?